Wpisy archiwalne w miesiącu

Listopad, 2010

Dystans całkowity:69.00 km (w terenie 56.00 km; 81.16%)
Czas w ruchu:08:28
Średnia prędkość:8.15 km/h
Maksymalna prędkość:53.00 km/h
Suma podjazdów:1700 m
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:34.50 km i 4h 14m
Więcej statystyk

Kraków: Zakrzówek i Las Wolski

Niedziela, 28 listopada 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Kraków - teren
Pierwszy śnieg - przejażdżka z Rzaqiem i Adamosem z EMTB po Zakrzówku. Rzaq pokazał kilka historycznych miejscówek MTB, a potem skoczyliśmy przez Sikornik do LW. Szkoda, że tak szybko się ściemnia... ;)

"Ja tu jeszcze wrócę", czyli Klasyka Hardcore'u

Niedziela, 21 listopada 2010 · Komentarze(8)
Kategoria Beskid Wyspowy
Beskid Wyspowy: w ciągu mijającego sezonu, jakże przełomowego dla mnie w sferze jazdy po górach, w mojej jaźni rowerzysty nazwie tej nadany został niemały ciężar. Nigdy mnie tam nie było, wszelkie wyobrażenia bazowały jedynie na relacjach innych osób, zdjęciach i studiowaniu mapy tego rejonu. Luboń, Szczebel - te szczyty obrosły wręcz pewnym mitem ukazującym te dwa miejsca jako wielką próbę: czy podołasz takiej stromiźnie, czy takie kamienie nie rozbiją ci czaszki?

Kilka razy przymierzałem się do konfrontacji z Beskidem Wyspowym, lecz za każdym razem z jakiegoś powodu nie byłem w stanie: to kolidował mi termin wycieczki, to byłem chory... Sam nie chciałem zapuszczać się w te wymagające góry. "Odłożę Wyspowy na następny rok" - z taką myślą patrzyłem w listopadzie na kalendarz i kreśliłem plany spokojniejszej wycieczki po Beskidzie Makowskim. Jednak nadarzyła się okazja, by Terra Incognita została zbadana: dzięki Tadkowi, znalazł się dla mnie transport do Mszany na niedzielną wycieczkę Cichego i Pasieczkina. Potraktowałem to jako wskazówkę daną od losu: musisz tam pojechać jeszcze w tym roku. Trudno, Polica poczeka...


(Poranny widok z Polany Surówki, fot. Clyde)

Poranna pobudka, za oknem noc, ale to już szósta godzina. Dojeżdżam na miejsce spotkania z Tadkiem T-64 (parafrazując pewną reklamę, "jak dobrze, że Secesja jest tak blisko!"), na miejscu jest już Clyde i Paweł. Po chwili zjawia się też Pan Tadeusz, ładujemy bryki i lecimy. Na parkingu przy Spontusiu (Mszana) było już część osób, pozostali dojechali po chwili. Poranno-niedzielne leniwe składanie sprzętu mijało nam w miłej aurze aromatów ze studzienki ściekowej. Na szczęście, ta aura przez wielke "A" stała po naszej stronie: weekend przypominał dni wrześniowe, nie listopadowe.


(Błocko, fot. Pasieczkin)

Nareszcie, nadejszła wiekopomna chwila i rozpoczęliśmy wspinaczkę niebieskim szlakiem na Luboń Jakże Wielki. Podjazd całkiem przyjazny, gdyby nie błotniste fragmenty, których pokonywanie przypominało mi to:


Na szczęście upiory bagien nie zjawiły się i niczym nie wzruszeni, kontynuowaliśmy wędrówkę ku Górze Przeznaczenia. Ostatnie odcinki to tradycyjne "wpychanie dziada" i marsz z buta, ale są rzeczy, z którymi trzeba się po prostu pogodzić.


(Pasiek na topie, fot. Clyde)

Na szczycie urządziliśmy sobie kiełbasiane party, a gdy już brzuchy zostały napełnione, nadszedł czas na parcie w dół. Wszystko szło ładnie, Romek po raz drugi w górach i tym razem szło mu lepiej, niż ostatnio - zarówno pod górę, jak i w dół. Z prawdziwym zadowoloniem atakowałem kolejne zakręty i kamienie. W końcu jednak dotarlismy do Tego: pierwsza ścianka skalna. Wystające kamienie mówiły jasno "do or die". Ta sekcja nie pozostawiała dużego marginesu na błędy. Stromizn nie lubię, mam jakąś blokadę w głowie, która szepce mi do ucha "i tak się wypierdzielisz, możliwości jest bez liku na przez kierę fiku-miku". Biorąc wszystkie za i przeciw (lans-foto vs facelander), zdecydowałem się sprowadzić. OK, jestem tu po raz pierwszy, muszę obmacać, oswoić się, ale jeszcze się policzymy... Kilka osób sprowadziło, kilka zjechało, jednej nawet (Zdan) udało się kaskadersko udać, że upadła ;)


(Zdan podnosi się z upadku, for. Pasieczkin)


(Cichy-zapodawacz, fot. Pasieczkin)

Dalej było już bez większych komplikacji, bo jakimś czasie dotaliśmy do asfaltówki przecninającej nasz szlak i napieraliśmy dalej - kierunek Sczebel a.k.a. Strzebel. Wiadomo: pod górę, czyli nie ma co się rozpisywać - nuda ;) ETA-rakieta dzielnie wspomagała i jakoś tam się wkulałem/wepchałem na szczyt. Tradycyjna przerwa na odsapnięcie, wymiana uwag odnośnie misia-penetratora i znowu zjazd. Czarny szlak ze Szczebla też miał swoją mroczną tajemnicę, która okazała się nawet bardziej mroczna od tej z Lubonia. I tę ściankę wolałem odpuścić - może następnym razem ;)


(Kasha na ściance, fot. Pasieczkin)

Tak czy srak, reszta zjazdu też była najeżona rodzynami: fajne, szybkie sekcje: troche do pokombinowania, trochę do podkręcenia - zleciało jak piorun. Potem dołączyłem do Pasiekowej Frakcji i z kilkoma innymi ziomami zjechaliśmy singlem na sam dół, omijając wątpliwą dla mnie atrakcję w postaci błotnistej stromej rynny. I chyba dobrze wybrałem, bo singielek naprawdę przyzwoity. Jedynie licznika żal, który skonał po uderzeniu w Pasieczkina, który nie używa kierunkowskazów ;)


(Nastawienie jak najbardziej bojowe, fot. Pasieczkin)

Następie przyszło nam atakować odcinek szosowy - lekki podjazd przez Glisne. O ile to jeszcze przełknęliśmy, to następny etap był kroplą, która przepełniła zapchany sedes: i tak oto popłynęła rzeka g*wna. Powrotne podejście na Luboń było chyba właśnie tym hardkorem, o którym mówił Cichy. Błoto, kamienie, stromo, pot się leje, a końca nie widać. W takich momentach nie pozostaje nic innego, jak po prostu wrzucić rower na plecy i z rezygnacją skazańca ładować się do góry. Bo wrócić się nie da, a objazdu ni ma.


(Wszyscy lubią podejścia, fot. Pasieczkin)

Na szczęście, nawet największa sraczka ma swój koniec. Ostatecznie udało nam się wgramolić. Teraz trochę po płaskim (ach, znowu to błotko!)


A potem już w dół, do aut. Było mocno i szybko, na sztywniaku też się da, tylko te okulary czas najwyższy zamienić na soczewki, bo przy pewnej prędkości wpadają w turbulencje, co daje efekt rozmytej rozdzielczości.
No a później już tylko pakowanie się do aut, droga powrotna do domu i czkawka w samochodzie...


(Suniemy! fot. Pasieczkin)

Rzuciłem wyzwanie Beskidowi Wyspowemu, z walki wyszedłem remisowo: na obu zjazdach musiałem ustąpić, ale za to nie zostałem złamany przez podejścia. Ku mojemu radosnemu zdziwieniu, udało się uniknąć kryzysu formy i treści, mimo, że w listopadzie jeździłem raptem raz. Ja tu jeszcze wrócę, bo to naprawdę kawał dobrych gór (2:37 dla tych, co zmiękną po drodze).


(Ostatni rzut oka i do domu, fot. Clyde)

Dobrze było poznać nowe twarze, chciałbym podziękować wszystkim za zacną zabawę, a Tadkowi dodatkowo za transport :)

Ja tu jeszcze wrócę - nie zostawię tego
Ja tu jeszcze wrócę - bałaganu totalnego
Ja tu jeszcze wrócę - zawsze kończę, gdy zacznę
W przeciwnym wypadku spokojnie nie zasnę
Ja tu jeszcze wrócę - i wiem to na pewno
Obaj zrobiliśmy partaninę haniebną
I nie wiem jak ty, ale ja się nie godzę
Tyle śladów zostawiliśmy na podłodze

Mówiłem ci Lucek, ja tu jeszcze wrócę
Wszystko pochytam i wszystkiego się nauczę

WIĘCEJ ZDJĘĆ
PIKAZA CLYDE'A
PIKAZA PASIECZKINA
PIKAZA TYSIA
PIKAZA T-64
PIKAZA PAWŁA