Wpisy archiwalne w kategorii

Szosa, treking

Dystans całkowity:525.64 km (w terenie 94.00 km; 17.88%)
Czas w ruchu:32:58
Średnia prędkość:15.94 km/h
Maksymalna prędkość:57.00 km/h
Suma podjazdów:5300 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:43.80 km i 2h 44m
Więcej statystyk

Nad Rudawą: oblatywanie Boulderka

Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Szosa, treking
Popołudniowa lajtowa wycieczka mająca na celu wypróbowanie świeżo złożonego roweru Ani: Giant Boulder Trail. Rozmar XS dla niewysokich osób i komfortowy kokpit. Opony niemal-sliki: Conti Town and Country 2.1. Wyszedł rower wygodny i przyjemny. Jeszcze raz dzięki dla wszystkich pomocnych dusz!

FOTORELACJA: PICASA



Szosa z rana...

Wtorek, 17 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Szosa, treking
Tak jakoś wyszło, że trzeba było się kopnąć do Olszanicy rano. Zmyliwszy nieco drogę, olałem serpentynowy podjazd na ul. Księcia Józefa i śmignąłem bonusowe 10km więcej przez Liszki i Kryspinów ;)
Czuć, że dawno po szosie się nie jeździło, noga podawała gorzej, niż kiedyś. W pewnym momencie miałem okazję dogonić szosowca-emeryta, ale choć na początku skracałem dzielący nas dystans, to ostatecznie padłem i odpłynął za horyzont. Tak czy siak, poranne 40km dobrze mi zrobiło :)

...no i fajnie znowu się jeździ na 28erze z licznikiem :)

Na mapie pętelka wyglądała +/- tak: GOOGLE MAPS

Kawałek szoski w mieście

Wtorek, 5 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Szosa, treking
Padało wczoraj, więc w teren na krótką przejażdżkę z rańca szkoda mi się było zapuszczać. Zrobiłem sobie zatem "szosę w mieście" - przejechałem w tę i nazad Bulwary, potem skoczyłem do Parku Bednarskiego i pod Fort Św. Benedykta (jakaś namiastka terenu była), wyszło jakieś 20 km - w sam raz na godzinne śmiganie na 28erze :)

Lasy Zabierzowskie: wiater jest kool!

Niedziela, 13 lutego 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Jura, Szosa, treking
Kraków-Kryspinów-Balice-Kleszczów-Aleksandrowice-Cholerzyn-Brzoskwinia-Balice-Rząska-Kraków

W nocy przyszedł mróz i za dnia też było minimalnie poniżej zera, lecz to jednak nie było wystarczające, by móc jeździć w terenie - słońce swymi promieniami zamieniało glebę przykrytą świeżym śnieżkiem w błotniste paskudztwo. Poszedłem więc w opcję "szosa", ale przezornie nie zmieniłem opon na sliki. I całe szczęście: gdy zboczyłem z głównych asfaltów na te boczne, to zwłaszcza w lesie miałbym poważne problemy z trakcją.



Pogoda byłaby wymarzona, gdyby nie jeden mały "detal": wiatr wiał po prostu niemiłosiernie, miałem na rękach dwie pary rękawiczek, w tym grube, wełniane. Na niewiele zdało się to, gdyż chwilami i tak traciłem zupełnie czucie w palcach. Po dziesięciominutowym postoju cały dygotałem. Więcej postojów nie było, cieplej i szybciej ;)

W końcu poczułem się tak sponiewierany przez to durne wiatrzysko, że zdecydowałem się wrócić do domu, mimo, że ledwie dojechałem do Brzoskwini. Trudno, pojeżdżę więcej przy bardziej sprzyjających warunkach.


PIKAZA: https://picasaweb.google.com/carlos40i4/201112LutegoLasyZabierzowskie?authkey=Gv1sRgCNHZkubf-bmiWA#slideshow/5573296701812475474

Kanary na rowerze - kontratak

Sobota, 21 sierpnia 2010 · Komentarze(2)
Drugiego dnia chciałem wyskoczyć w teren, lecz niezbyt mi się to udało. Sprawa głównie rozbijała się o tzw. warunki lokalne:
te góry niezbyt nadawały się do jazdy na pseudo-rowerze XC, a jeśli już były jakieś drogi, to były to raczej nudnawe szutrówki dla samochodów.



Niemniej jednak, udało mi się znaleźć kawałek krętego singla, który w istocie był szlakiem konnym (w pobliżu była stadnina).



Próbowałem swych sił w zjeździe "na krechę" z jednej z górek, ale rower z widelcem o realnym ugięciu 25 mm i szutrowych oponach nie chciał sprostać zadaniu... a może to po prostu ja nie miałem na tyle jaj, by dać czadu po kaministej stromiźnie ;)



Po tym krótkim MTB-epizodzie, musiałem wrócić na asfalt i to walcząc z wiatrem, to smażąc się w słońcu, zdobywałem kolejne przewyższenia, docierając do Pajary, stolicy tego regionu wyspy.



Na miejscu krótki odpoczynek, pobieżne zwiedzanie i do domu. Było miło, chociaż wolałbym w terenie ;)



WIECEJ ZDJĘC: PIKAZA

Relacja na trojmiasto.pl: TUTAJ

Fuerteventura, wietrzna awantura

Czwartek, 19 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Czy podróż poślubna oznacza szlaban na rower? Bynajmniej! Mimo, że daleko od domu i własnych maszyn, postanowiliśmy z Anią wybrać się na rowerową przejażdżkę po wyspie Fuerteventura, na której to wygrzewaliśmy się.


(z wiatrem i pod wiatr)

Lokalna wypożyczalnia rowerów nie zachwyciła swoim asortymentem: Trek 3500, którego chyba głównym atutem jest to, że jeździ. Skrajnie podstawowy osprzęt (po raz pierwszy jechałem na maszynie Tourney'em! :) ) i atrapa widelca od RST.
Zabawne było to, że pan w wypożyczalni z namaszczeniem wypowiadał i podkreślał nazwę marki, jakby miało to jakiś wymiar magiczny.
No, ale mogło być gorzej, w końcu nie był to jakiś makrokesz.


("Pod TĘ górę?!")


(Trek na wypasie)

Tak czy owak, zaplanowałem dwa dni rowerowania na Wyspach Kanaryjskich: jeden z Anią, drugi samotnie. Pierwszego dnia ruszyliśmy z Morro Jable na południe, do Cofete - małej wioski, nie przypominającej w niczym tych wszystich kurortów hotelowych, które przyszło nam widzieć.
Droga zaplanowana została z myślą o Ani: 20 km szutrami w jedną stronę, spokojna jazda przez cały dzień - zapowiadało się spokojnie i sympatycznie, nawet biorąc pod uwagę podjazdy.


(Trasa widkowa, zaprzeczyć się nie da)

Jakże zdziwiliśmy się, gdy po wyjeździe z Morro zaatakował nas tak silny wiatr, jakiego jeszcze tu nie zaznaliśmy. Na całej wyspie wieje fest, ale to była już przesada.
Jak można się domyśleć, my musieliśmy jechać POD wiatr ;) Te niepozorne trawersiki szutrowe dawały nieźle popalić, gdy mocowaliśmy się z wiatrem sypiącym nam piasek w twarz. Zakręt za zakrętem, mozolnie do celu.
Kawałek za połową drogi do Cofete oczom naszym ukazała się atrakcja dnia: punkt widokowy. Naturalnie, umieszczony 800 metrów nad poziomem morza. Naturalnie, pod wiatr.
Co już nie dziwiło, wiatr tylko wzmógł się - gnał jak szalony po stoku, prosto na nasze twarze. Chcąc - niechcąc, zsiedliśmy z rowerów i zaczął się wielki zapych.
Pierwszy raz wpychałem rower na szutrówce, trochę było wstyd ;) Muszę przyznać, że wzbudzaliśmy niemałą sensację, niektórzy turyści (zmotoryzowani) nawet zatrzymywali się, by spytać, czy nie potrzebujemy pomocy. A rowerzystów na wyspie tyle, co kot napłakał: podczas dwu dni jazdy spotkałem na trasie trzy (sic!) osoby.
Gdy wdrapaliśmy się na szczyt (nazwy już nie pomnę), oczom naszym ukazał się widok piękny: zatoka po prostu miód-malina. A wiatr tutaj dosłownie spychał ze skał, trzeba było chodzić w lekkim przykucnięciu, by nie zostać przewróconym.
Następnie - zjazd serpentyną do Cofete. Godnym odnotowania jest fakt, że kierowcy w tamtych stronach naprawdę przestrzegają przepisów i jeżdżą ostrożnie, a rowerzystów wyprzedzają zjeżdżając na środek jezdni - przynajmniej z ich strony nie odczuwaliśmy zagrożenia (jeszcze tego by brakowało przy tym wietrze).


(Warkocz w poziomie świadectwem masakrycznego wiatru)

Samo Cofete to zapadła dziurencja, kilka domków na krzyż przypomina raczej lepianki niż domostwa z prawdziwego zdarzenia. Jako, że sporo czasu zeszło nam na jazdę, a musieliśmy jeszcze zdążyć na autobus do naszego hotelu, zdążyliśmy jedynie zjeść obiad i rzucić okiem na zatokę.


(Cofete)


(Co robi kaczka na dachu wychodka - pojęcia nie mam)

Podróż powrotna okazała się szybsza, niż przypuszczaliśmy, głównie ze względu na sprzyjający tym razem wiatr, ale i podjazd pod Wielką Górę był łagodniejszy, a po jego zdobyciu było już (w każdym znaczeniu tego słowa) z górki ;)


(Zdobywczyni gór)

Fajnie było wyrwać się z hotelowo-plażowej laby i zasiąść za kierownicą. Dodatkowo, byłem naprawdę zaskoczony determinacją, z którą Ania pokonywała podjazdy - biorąc pod uwagę to, że nie jeździła nic w tym roku, a w zeszłym sezonie bardzo śladowo, to rokuje na niezłego wymiatacza ;)


Kozy - ich liczebność równa jest populacji ludzi na Fuerteventurze (dochodzi do 100 tys.)


(bajeczna laguna)


(ładądź na kółkach - jeden z nieogarów wyjazdu)

Więcej zdjęć: PIKAZA