Wpisy archiwalne w kategorii

Beskid Śląski

Dystans całkowity:77.50 km (w terenie 53.50 km; 69.03%)
Czas w ruchu:07:01
Średnia prędkość:11.05 km/h
Maksymalna prędkość:55.00 km/h
Suma podjazdów:800 m
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:38.75 km i 3h 30m
Więcej statystyk

Klimczok na szybko

Sobota, 6 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Beskid Śląski
Będąc w Bielsku z rodzinną wizytą, skorzystałem z okazji i wymknąłem się na chwilę, by zakosztować nieco Beskidu Śląskiego.

TRASA: Jaworze - Brenna - Klimczok - Błatnia - Jaworze

FOTORELACJA: PICASA

Bo spontany są najlepsze

Niedziela, 17 października 2010 · Komentarze(3)
Kategoria Beskid Śląski
Trasa: Skrzyczne - M. Skrzyczne - Malinowska Skala - Magurka Wiślańska - Barania Góra później zjazd i trawers, wbicie się na żółty szlak i z powrotem na Malinowska Skala - M. Skrzyczne - Skrzyczne i powrót niebieskim i czerwonym do Buczkowic.


(foto: Darek Listonosz)

W sobotę jeszcze nic nie było wiadomo: Wujek mi pisze, ze nie da rade jechać na Zlot EMTB, myślimy nad jakąś wycieczką po Gorcach, ale połączenia PKP do Rabki w niedzielny poranek wyglądają gorzej niż źle, więc ta opcja nie przemawiała do mnie. TeDe (Tomek Dębiec) wspominał o wycieczce w okolice Góry Św. Anny, ale też plany mu się zmieniły. W końcu rzuca myśl: "a możne by tak Skrzyczne?" Dni teraz krótkie, zdobycie siedmiuset metrów przewyższenia bez pedałowania brzmiało kusząco, będzie można cieszyć się przyjemniejszymi aspektami jazdy górskiej niż mielenie i zapych. No to jest nas dwóch, ostatecznie udaje się namówić marudzącego Wujka i Wasyla - będzie raźniej. "Rzucę pomysł na forum, może ktoś jeszcze się podepnie" - powiedział Tomek wieczorem. Trochę już późno, ale może ktoś się załapie na ten "last minute" - tak myśląc, zszedłem do piwnicy rozkręcać korbę i suport, bo wymagały drobnej interwencji. Gdy wróciłem, zerknąłem na odzew wiary: kula śnieżna już się toczy i rośnie w oczach. "Będzie się działo" - pomyślałem i poszedłem spać. Pobudka o piątej rano, pociąg do Trzebini, tam odbiera mnie Tomek. Gdy jesteśmy na miejscu, po chwili zjawiają się. Jeden samochód, drugi, trzeci... Coraz więcej tych wariatów, bo pogoda bynajmniej nie plażowa: +1 st. Celsjusza i wilgotna mgła z zawiewającym wiaterkiem. Zebrało się już nas trochę i zdecydowaliśmy się poczekać na ostatni oddział enduraków już na górze, w schronisku.


(foto: Darek Listonosz)

W górę wyciągiem? Trochę to nie przystoi, ale w końcu taki krótki dzień i w ogóle... Wewnątrz chyba wszyscy się jakoś usprawiedliwiają i ochoczo wbijają na krzesełka. A ze to prawdziwa enduro-brać, to obce im takie dh-fanaberie, co owocuje drobnym zastojem na wyciągu - myślę, że nie ja jeden jechałem z rowerem po raz pierwszy. Obsługa była nieco poirytowana: "co wy, nie umiecie siadać z rowerem? Gdzie pod pachę, kołami do góry!". No, ale w końcu jedziemy. Przez chwile dało się obserwować panoramę okolicy, potem chmury przysłoniły wszystko. "Czego oni straszyli, ze tak zimno będzie, przecież jest całkiem spoko" - myślę i... po chwili zaczęło się: najpierw lekkie mrowienie, a potem uczucie, jakby ręce miały odpaść. Zimno. Zimno jak diabli. Wilgotne powietrze bez litości dobiera się do moich kończyn, które na niedomiar złego muszą trzymać ten diabelny metalowy rower! Próbuję chwytać go za neopren od łańcucha, ale na niewiele się to zdaje. Po kwadransie schodzę, poklepuje się, próbuje rozruszać dłonie, bo przed nami drugi odcinek wyciągu, ponoć tak samo długi. Gdy podjechały do nas oblodzone (sic!) krzesełka, pomyślałem, że to żart. Ale faktycznie, na tej wysokości wilgoć zamarzała na wszystkim: na drutach, słupach, drzewach. Jeszcze chwila i zacznę klapać zębami. Wysiadam, nie ma jaj. Patrze w dół. Aaaa! Mój lęk wysokości. Kurde, jestem na poziomie dachów domostw. Diabli nadali te wyciągi.


(foto: Darek Listonosz)

Ale już jest: z chmury wyłania się miejsce desantu. Rower w zęby i hop! Lecimy do schroniska, gdzie wszyscy twardzi enduro-boys, zamiast tradycyjnego piwa, zamawiają herbatkę z cytryna. Ogrzewam się przy kominku i gorącym kubku czarnego napoju. Po jakimś czasie dołączają do nas ostatnie zbłąkane dusze - uzbierała się nas jedenastka, czyli całkiem spora gromadka. Ruszamy na szlak.


(foto: Darek Listonosz)

Widoczność mizerna, trzeba bardzo uważać na wystające rodzyny. Pierwszy mini-zjazd, zobaczym, co ten Romek potrafi! Lece, kamień-kamień, mała kamienna sekcja, dokręcamy, rynna w poprzek, skok, kręcę, zakręt, rynna, hop, kręcę i... tup-tup-tup-tup, charakterystycznie tłucze się sflaczała opona. Pierwszy snejk dnia: dobicie kola przy nieudanym skoku (lądowanie na kamieniu). Chłopaki już się nakręcili na jazdę, a tu awaria. Zmieniam, jedziemy dalej: trawersowa jazda po grani: czasem kamienisty singlowy odcineczek, czasem kałuża, czasem z górki, czasem pod górkę ;) Jedno niezmienne: chmura, w której tkwimy, zasłania wszystko. Kolejny snejk (tym razem nie mój), jedziemy dalej. Potem jeszcze Marciniak zmielił przerzutkę i musiał odłączyć się od nas, na szczęście była to jedna poważna usterka tego dnia.


(foto: Darek Listonosz)

Na jednym ze zjazdów stało się coś, co wstrząsnęło opinią publiczną. Brian (tak, TEN Brian!) zaliczył OTB na korzeniu. Do dziś nie wiadomo, czy otrząśnie się z szoku, podejrzewa się, że może to zaowocować kryzysem i spadkiem formy niczym u Małysza...
Ja swój wkład w spotkania z podłożem miałem na innym zjeździe, kiedy to postanowiłem poprawić spadające z nosa okulary. Zaowocowało to efektownym fikołkiem w liście, w których czaiły się kamienie. Łokieć trochę boli, ale powinno przejść :)


(foto: Darek Listonosz)


Na którymś z kolei popasów zamarudziłem nieco (w końcu jedzenie banana wymaga czasu). No, ale wsiadam, dzielnie pedałuję pod górę, ale jakoś ziomów nie widać. Trwało to dosyć długo, w pewnym momencie na moje nawoływania ktoś w dali odpowiedział. OK - zmierzam w dobrym kierunku. Ślady opon na ziemi potwierdzały to. Przez dłuższy czas jechałem sobie sam, otoczony nieprzeniknioną zasłoną z chmury, oszronionymi drzewami tworzącymi niesamowity klimat. Bo podroż wyciągiem na tę wysokość była jak wycieczka w inną porę roku, jak zerknięcie przez uchylone drzwi do krainy Zimy. Po drodze organizm domagał swego i trzeba było coś przekąsić: pustka w żołądku wysysała ze mnie wszystkie siły, a tu znowu podejście. Próbowałem dzwonić do chłopaków, ale tkwiłem w dziurze zasięgowej: zero kresek na telefonie, nie da rady. Jednak, po pewnym czasie, dojrzałem dwie sylwetki: to Harry i Zbyszek (Sretsam) czekali na mnie na szlaku. Z ich eskortą droga do schroniska przebiegła łatwiej i szybciej - jednak samotne pchanie roweru we mgle nie działa budująco na moje morale... Powróciliśmy Zielonym szlakiem, którym rozpoczęliśmy naszą wędrówkę, kolejna herbata (bądź żurek) w schronisku i czas na Wisienkę Na Torcie: 700 metrów w pionie ku Szczyrkowi. Szkoda, ze nie sprawdziłem dystansu przed ruszeniem, ale na bank wyszło z 8 km zjazdu. Najpierw krótka i dość techniczna przebitka przez kamienie (mój drugi snejk, szybko załatwiony przez Enduro Pit Stop-Brygadę), ale potem singlowy floł. Jadę, dokręcam, jadę, dokręcam, zakręt, zakręt, prędkość i suniecie jak po bobslejowej rynnie. Dzięki brakowi rąbanki, mogłem w pełni czerpać przyjemność z jazdy na sztywniaku, tutaj Romek naprawdę się spisywał i nie czułem się upośledzony przy kolegach dosiadających fulle. Już na dole zobaczyłem, że licznik zanotował prędkość maksymalną 52,5 km/h - sam nie wiem, kiedy to się stało, ale prawdopodobnie ukręciłem to na końcowym singlu.

Cóż - wycieczka pogodowo co najmniej ciekawa, a ekipa niezwykle zacna. Dziękuję jeszcze raz wszystkim, którzy przybyli - w takim towarzystwie nawet marznie się fajnie :)


(foto: Darek Listonosz)

WIĘCEJ ZDJĘĆ: PIKAZA DARKA