Beskid Mały

Sobota, 5 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Beskid Mały
Nadeszła ta chwila, nadszedł ten dzień. Siostra moja Sabina po raz pierwszy ruszyła rowerem w góry. Trasę - możliwie nieinwazyjną, by nie zrazić, opracował Clyde. We trójkę ruszyliśmy nowoczesnym pociągiem z Krakowa do Suchej Beskidzkiej. W pociągach XXI wieku nie ma miejsca dla rowerów, jest za to WC o drzwiach jak do kapsuły kosmicznej. Z drzewkiem wewnątrz, jakby kto wolał naturę.



Dojazd zielonym szlakiem - najpierw asfalt; słońce tak grzało (coś nowego po tym deszczowym miesiącu), że chciało się rzucić wszystko i zalec na pobliskiej łące.



Na dojazdowym popasie Clyde dosiadł anty-29era. Chodzi o małokichową podkolanówę, czyli rower Sabiny na 14-calowej ramie ;) Zębów sobie kolanami nie wybił, ale niewiele brakowało :)



Podjazd pod Czarną Górę to taki Beskidzki standard - błoto (na szczęście nie tak dużo, jak się obawialiśmy) i kamienie. Nie było dużo wpychania, dość szybko znaleźliśmy się na szczycie. Za mną wylane litry potu, przede mną - widoooki!



Jak widać, każdy cieszył się z chwili odpoczynku...



Potem już po grani - raz do góry, raz w dół. Byłem zaskoczony łatwością, z jaką siostra radzi sobie na trudnych odcinkach. Odwracam się, żeby zobaczyć, czy jeszcze żyje, a ona po prostu zjada te korzenie i kamienie. I to na sztywniaku! Mówi, że chce zmienić ramę na fulla, ale nie wiem, czy to dobry pomysł - wtedy będzie wymiatać i narobi mi obciachu ;)



Jazda przebiegała spokojnie, bez ścigania się z czasem czy napinaniem się na zjazdach - były też okazje na pozowane fotki:





Odpoczynek w Chatce pod Potrójną - niezwykle klimatyczne miejsce, przesiąknięte turystycznymi tradycjami w starym stylu. Taka hipisowska górska komuna na zasadzie "tu macie herbate, tam jest wrzątek, jedzenie pozostawione w kuchni należy do wszystkich". Jakże to odmienne od tego, co widzieliśmy później: Zajazd Górski Kocierz to hotelowo-wypoczynkowy kompleks dla "turystów" typu "wjeżdżam na szczyt samochodem, robię zdjęcie i lecę do miasta, żeby skoczyć do galerii handlowej. Chatka pod Potrójną gromadziła zupełnie inny rodzaj ludzi, szkoda tylko, że nie można tam nic zakupić i że... tak wali z wychodka ;)



Warto wspomnieć o tym, jak to kozy uratowały nam tyłek. Otóż, pewien osobnik trzymający mapę wyznaczył zjazd asfaltem z Błasiówki. Miał być zielony szlak... Suniemy w dół, a ja się nagle zatrzymuję, bo koniecznie muszę strzelić fotę kozom, co przy drodze stoją. I całe szczęście, bo byśmy zjechali na sam dół, a tak, to tylko 2 km w prażącym słońcu potęgowanym asfaltem musieliśmy się wracać po tym, jak Clyde zweryfikował naszą trasę.



Potem zjazd do "cywilizacji" - kiszki grają marsza, czas coś zjeść.



Pod sklepem mieliśmy okazję spotkać przedstawicieli lokalnego folkloru wyposażonych w akcesoria: flaszkę weselnej wódki (toć sobota!) i drewnianych grabi rodem ze skansenu.


(fot. Clyde)

Czas zaczął naglić - o 19.27 ostatni pociąg do Krakowa. Dlatego też zdecydowaliśmy się ciągnąć dalej asfaltem, pomimo chwilowego szosowego kryzysu przycisnęliśmy na tyle, że dotarliśmy na stację na pół godziny przed odjazdem pociągu.

Wycieczka zaliczona do udanych: siostra zadowolona, nie było wypadków, brak strat w sprzęcie (poza moją przerzutką tylną, która domaga się już zmiennika), a pogoda bardzo dopisała. Oby tak było zawsze!

WIĘCEJ ZDJĘĆ: PICASA

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa scsie

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]